Remigiusz był osobą bezsprzecznie znaną. Wszyscy w okolicy wiedzieli, kim jest ten bujnoczupryniasty, wiecznie rozczochrany, miedzianobrody rudzielec. Zawsze, na co dzień i od święta, był on ubrany w czerwono prążkowany półgolf oraz bladoniebieskie dżinsy upstrzone przedziwnymi bohomazami. Jego ociężała sylwetka jednym mroziła, innym burzyła krew w żyłach. Jedno jest niewątpliwie pewne- nikt nie pozostawał wobec Remigiusza obojętnym. Ten miejscowy bogacz, spadkobierca horrendalnej fortuny, trwonił ją jak gdyby nic na swoje ekscentryczne hobby, na konstruowanie nikomu niepotrzebnych urządzeń i przyrządów. Remigiusz bowiem, mimo iż był kompletnym antytalentem technicznym, żył w przekonaniu o sile swego intelektu i chlubił się wybitnością swoich niby-naukowych wynalazków. Naukowiec realizował swoje niedorzeczne pomysły. Nie raz i nie dwa kończyło się to tragicznie. Nasamprzód okolicą, najczęściej po północy, wstrząsa huk detonacji, po czym w niebo lecą różne elementy, wreszcie, na koniec czarnoskrzydłe ciemności nocy rozświetla purpurowa łuna pożaru. Wpółsenni sąsiedzi początkowo współczuli Remigiuszowi. Z czasem jednak, gdy nocne harce stawały się coraz częstsze, sąsiedzi zaczęli ze wstrętem spoglądać na tego niedowarzonego hurraoptymistę i życzyli mu superpecha na technicznej niwie.